wtorek, 2 września 2008

Pieśń Naszych Korzeni 2008, cz. II

W środę ok. 22.30 rozpoczął się koncert wrocławskiego zespołu „Ars Cantus” z muzyką Piotra z Grudziądza, do którego przyznają się Polacy, Niemcy i Czesi. Było to muzykowanie na dobrym europejskim poziomie, ale w letniej (przynajmniej w pierwszej części koncertu) temperaturze emocjonalnej. Zresztą po włoskim wrzeniu każda temperatura musiała wydać się niewystarczająca. Na szczęście pod koniec koncertu „słupek rtęci” poszedł mocno w górę, szczególnie po prezentacji zgrabnego przekładu przewrotnego tekstu motetu na cześć Andrzeja Rittera (każdy wers zaczyna się jak pochwała, druga część wersu tę pochwałę modyfikuje tak, że wychodzi z tego wątpliwy komplement). Wyraźna reakcja ze strony publiczności pociągnęła za sobą wzrost ekspresji wykonawców, szczególnie sopranistka Monika Wieczorkowska okazała się śpiewaczką porywającą.

W czwartek odbyła się parada gotyckich instrumentów klawiszowych (clavisimbalum, organy gotyckie, organetto), niezwykle udane zderzenie południowych temperamentów (hiszpański zespół Tasto Solo pod kierownictwem Guillermo Péreza) z chłodną piętnastowieczną niemiecką szkołą instrumentów klawiszowych (Konrad Paumann znany jako Meyster ob allen Meystern). To muzyka, która w moim odczuciu rozgrywa się poza emocjami, w przestrzeni absolutnego spokoju i harmonii. Dotknięcie tej przestrzeni miało działanie kojące. Po koncercie z bliska przyglądaliśmy się instrumentom, które w większości widzieliśmy (i słyszeliśmy) po raz pierwszy w życiu.

I tak zbyt szybko i bez ostrzeżenia nadszedł piątek i przyniósł ze sobą dwa wydarzenia. Pierwsze z nich miało miejsce na Rynku. Z programem „Ballet des Nations” wystąpił międzynarodowy zespół muzyków i tancerzy. W tym wieczorze zauroczyło mnie wszystko: skromna acz gustowna scenografia, w którą doskonale wpisała się ściana jarosławskiego ratusza, świetna orkiestra (połączone zespoły Collegium Marianum z Czech i Solamente Naturali ze Słowacji) i nie ustępujący jej świetnością ani o włos zespół tancerzy (Cracovia Danza, Kraków). Za taką orkiestrą barokową tęskni się po nocach: plastyczność, fantazja, sprawność, polot, wszystko czego trzeba, by stworzyć optymalne warunki dla barokowych tańców dworskich. „Projekt wskrzesza suity orkiestrowe a la francaise środkowoeuropejskich kompozytorów, którzy w swojej twórczości łączyli z innymi europejskimi stylami francuski styl Lully’ego.” (cytat z programu). Słychać było (i widać) elementy tańców różnych narodów Europy Środkowej.
W drugim z piątkowych koncertów, tym razem w kameralnym kościele św. Mikołaja, wystąpili muzycy z Iranu – śpiewak Bahram Sarang ze znanym nam już z ubiegłego roku zespołem Chakad. Zabrzmiały klasyczne pieśni perskie. „Przez trzynaście stuleci perska muzyka artystyczna nie była muzyką koncertową. (...) Wykonywana przez niewielką grupę solistów jest bardzo medytacyjna. Nawet same instrumenty posiadają delikatne brzmienie. Typową dla klasycznej muzyki perskiej przestrzenią jest domowe wnętrze lub ogród, w którym muzycy otoczeni są niewielką grupą przyjaciół.” (cytat z programu festiwalowego) Właśnie tak było: medytacyjnie, eterycznie i kameralnie. A po koncercie, kiedy poszłam pogratulować wykonawcom, zaskoczyli mnie podziękowaniami za skupienie.

Sobota upłynęła pod znakiem podsumowań – po południu odbyła się ostatnia sesja „Sacred Harp” z publiczną prezentacją kilku hymnów i fragmentu filmu a wieczorem koncert zamykający festiwal, w którym wystąpili: Festiwalowa Orkiestra Barokowa, Chór Festiwalowy (w którym uczestniczyłam) i soliści. Zabrzmiały dwa Concerti grossi Arcangelo Corellego i „Missa Dolorosa” Antonia Caldary. Dyrygował Jan Tomasz Adamus. I już zupełnie na koniec, w niedzielę rano u Dominikanów Missa Gregoriana ze świetnymi kantorami (Marcin Bornus-Szczyciński i Robert Pożarski) i znów refleksja, że muzyka mówi więcej, lepiej i głębiej niż wszystkie słowa razem wzięte.
Potem trzeba było się pożegnać, jak zwykle o wiele za wcześnie. Na szczęście tylko na rok!

10 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Chciałem tylko powiedzieć, że w końcu przeczytałem "moje życie z Mozartem". Czytało się to bardzo dobrze a pomysł z dołączeniem do książki płyty z muzyką uważam za świetny. Pozdrawiam :)

Beata pisze...

Quake: Cieszę się, że Mozart Cię nie zawiódł :-) Pozdrawiam (pewnie wypoczętego po urlopie, chyba że już zdążyłeś zapomnieć, że urlop był)

PAK pisze...

Ars Cantus znam z Katowic, gdzie bywa ku mojej satysfakcji. Ale i bez specjalnej temperatury emocjonalnej... W Jarosławiu bardziej się rozgrzał :D

Beata pisze...

PAK: to pewnie słyszałeś ich już kilka razy na żywo (i, jak rozumiem, bilans jest pozytywny?). Dla mnie to był pierwszy kontakt na żywo z tym zespołem. Mieli trudne zadanie po Włochach, więc tym bardziej starałam się odnaleźć w sobie dużo dobrej woli jako słuchacz. Ale nie jestem specjalnie z siebie zadowolona ;-) Publiczność przez sporą część koncertu nie klaskała i specjalnie nie reagowała (co się w Jarosławiu właściwie nie zdarza, chyba że jest muzyka wyjęta z kontekstu liturgii, wtedy oklaski są dopiero na końcu, za to tym dłuższe).

Anonimowy pisze...

Zastanawiam się właśnie, na ile tzw. „muzyka dawna” jest rzeczywiście dawna?

W dziedzinie wykonawstwa chorału mamy wielowiekową ciągłość. Śpiew gregoriański, objęty opieką Watykanu, był kultywowany z pokolenia na pokolenie przede wszystkim w ośrodkach zakonnych, lecz ostatnio coraz częściej przekracza klasztorne furty i możemy podziwiać go na koncertach, z płyt (nagranie mnichów z cysterskiego zakonu Świętego Krzyża: „Chant – Music for Paradise” robi ostatnio komercyjną furorę), a nawet, jak pokazuje przykład jarosławskich warsztatów i codziennych wspólnie celebrowanych nabożeństw od jutrzni po kompletę, czynnie uczestniczyć w jego wykonywaniu.
Bacha „odkrył” Mendelssohn już w latach 40. XIX wieku, Vivaldi zadomowił się na estradach koncertowych już na początku wieku dwudziestego (i jakoś nie chce z nich zleźć ;) )...
Boom na renesansową polifonię i „HIPpiczny” ;) barok trwa już dobre pół wieku, owocując setkami nowych zespołów, tysiącami nagrań.
Festiwali muzyki przedromantycznej jest już chyba więcej niż tych poświęconych muzyce od Beethovena w górę, a i radio przesuwa pomału godziny emisji Perotina, Josquina, czy Buxtehudego z pory „gdy dziatki spać idą” na porę poobiedniej herbatki.

Czy przypadkiem nie jest tak, że „muzyka dawna” jest jak najbardziej współczesna i aktualna, a „pieśni naszych korzeni” w dalszym ciągu zapładniają ożywczymi sokami łodygi, liście i owoce?

PAK pisze...

Kilka razy? Dwa się liczy? :)
A wrażenia miałem pozytywne, jak najbardziej.

Beata pisze...

Mike: O tak, muzyka korzeni jest bardzo pożywna, to mówię ja po doświadczeniach jarosławskich. I można się nią żywić w sposób kreatywny jak np. wspomniani w pierwszym pojarosławskim wpisie Ross Daly czy Tim Eriksen.
Muzyka dawna - aktualna jak najbardziej. Wszystko zależy, kto się za nią zabiera. Jeśli uda się połączyć wykonawstwo historyczne ze świeżym, indywidualnym spojrzeniem, to jak najbardziej. Gorzej, jak kto z niej robi muzeum w imię "autentyczności".
Ale wciąż nie jest dobrze zadomowiona w Polsce pod względem instytucjonalnym i edukacyjnym.

Beata pisze...

PAK: Pewnie, że się liczy :-)

Anonimowy pisze...

A może to i dobrze, że nie jest "zadomowiona pod względem instytucjonalnym" ;)
Akademicka rutyna chyba dość szybko stłamsiłaby entuzjazm, neoficką świeżość, spontaniczność, undergroundowy posmak...

Beata pisze...

Chyba rzeczywiście dobrze. W Niemczech miałam okazje wysłuchać kilku bardzo akademickich koncertów muzyki dawnej, w której życie ledwie się tliło a raczej jakieś odległe wspomnienie życia i frazowania. A wykonawcy baardzo uczeni i obyci z materią byli :-) Za to jarosławscy wykonawcy (a i szefowie) nigdy nie należeli do sformatowanych a raczej odważnie kroczyli i kroczą po samodzielnie obranych ścieżkach.