czwartek, 18 grudnia 2008

Słuchać, by usłyszeć

W poniedziałek byłam w Warszawie na koncercie „Sinfonii Varsovii” i Marca Minkowskiego. Postanowiłam przed tym koncertem obchodzić się oszczędnie z muzyką i jakieś trzy dni wcześniej „odstawiłam konserwy” – nie słuchałam żadnych nagrań (no może z wyjątkiem kilku drobnych fragmentów Mszy h-moll w interpretacji rzeczonego). Mija trzeci dzień od koncertu, a ja nadal nie mam ochoty na włączenie czegokolwiek. Cały czas we mnie trwa ”La Danse des morts” („Taniec umarłych”) Oliviera Greifa. Jakiś taki pogłos, echo, czy może coś jeszcze innego. I ogólne wrażenie muzycznego bogactwa, którego miałam okazję doświadczyć.
Po raz kolejny, tym razem wyjątkowo dogłębny przekonuję się, że nie ma to jak muzyka na żywo (a już w TAKIM wykonaniu!). I mam prawie-noworoczne postanowienie – nie słuchać muzyki w tle ani powierzchownie (zdarzało mi się rzadko, teraz decyduję, że świadomie będę tego unikać). Prawie-noworoczne, bo już wprowadzone w życie*. Do zrealizowania pewnie tylko w domu, w miejscach publicznych przecież nie mam wyboru. Chcę słuchać muzyki tylko wtedy, gdy mogę jej poświęcić całą uwagę, czyli naprawdę ją usłyszeć.

*Uznaję postanowienia wcielane natychmiast w życie. Z innymi miałam raczej złe doświadczenia i nie dowierzam ich skuteczności. A już te noworoczne...

Coś mi się zdaje, że się przeprowadzę :-) Zapraszam pod http://zachwyty.wordpress.com/

wtorek, 2 grudnia 2008

Cuchnąca aria

„Sposób, w jaki Händel traktuje swojego mitycznego Waligórę nie grzeszy rewerencją: pokaźny on jest, muskularny i piękny, ale niezbyt rozgarnięty. Od stóp do głów wyciosany z jednego kawałka C-dur, co czyni zeń niewinną, nieprawdopodobną ofiarę. Jego aria w scenie z Dejanirą nie zostawia mu żadnych szans, skoro Händel posłał mu w sukurs, zamiast dumnej trąbki, parę niepoważnych obojów. U Sofoklesa jest zdrajcą; tutaj ginie bez grzechu, nade wszystko zaś bez pojęcia. Przedtem jednak oberwie od żony po pysku najjadowidszą, żrącą i cuchnącą arią, jaką zostawił nam barok, gdzie Händel smaga kropkowanym rytmem i kłuje ozdobnikami. Piękna twarz Dejaniry / Penelopy skrzywiła się w maskę wiedźmy.”
Piotr Kamiński: „1001 opera”, Kraków 2008, tom 1, s. 611.

Waligura czyli Herkules. W konfrontacji ze swoją żoną Dejanirą rzeczywiście wypada bladziutko. Nie bardzo rozumie, o co jej chodzi i próbuje się jakoś tak nieudolnie tłumaczyć. Bardzo źle na tym wychodzi. Żona niby wierna niczym ta Penelopa, ale za to szaleńczo zazdrosna. O młodszą i ładniejszą Iole. No i buch cuchnącą arią w Bogu ducha winnego Herkulesa:

środa, 19 listopada 2008

Alchemik

Z okazji 180. rocznicy śmierci Franza Schuberta

E.T.A. Hoffmann napisał kiedyś w recenzji, uskarżając się na pieśni lipskiego organisty Riehma: „Kompozytor, wiedziony głębszym sensem wiersza, musiałby skupić jak w soczewce wszystkie afekty, i z tego miejsca stworzyć melodię, której dźwięki przemienią się w symbole wszystkich wypowiedzianych w wierszu afektów.” Nie wiedząc o tym wcale, Hoffmann pisał o Schubercie, alchemiku pieśni, który stapia tekst i materię muzyczną w nową całość. U niego muzyka nie kuśtyka za tekstem, nie ilustruje go, muzyka staje się tekstem a jednocześnie czymś więcej – pieśnią właśnie.
Swego czasu tłumaczyłam fragmenty tekstu o Schubercie „Pielgrzym czy wędrowiec” z książki Petera Paula Kaspara „Ein großer Gesang. Musik in Religion und Gottesdienst”. Jest tam mowa m.in. o pocieszeniu, jakie może płynąć z zaakceptowania kruchości naszej egzystencji: „Jeśli muzyka może kiedykolwiek pocieszać – a jej przyjaciele twierdzą, że tak jest – może to tylko muzyka uczciwa, muzyka, która odmawia pokrywania nieprzyjemnych stron życia lepką cukrową glazurą. Prawdziwa sztuka widzi również ból, żałobę i gniew. Jeśli z ich powodu nie traci nadziei, to czasem udaje się jej uśmiechnąć przez łzy. I ten uśmiech przez łzy pocieszająco pobrzmiewa z muzyki cierpiącego z powodu życia i rozbijającego się w końcu o nie melancholika Franza Schuberta.”
Esencją takiego właśnie pocieszenia opartego na prawdzie jest dla mnie pieśń „An die Musik” do tekstu przyjaciela Schuberta, Franza Schobera. I nikt inny nie przekonuje mnie nią tak jak Thomas Quasthoff. Jeden z najwybitniejszych współczesnych niemieckich barytonów. Śpiewak mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Urodził się z niedorozwojem kończyn, spowodowanym zażywaniem przez matkę w czasie ciąży talidomidu - wówczas często stosowanego leku dostępnego bez recepty. W to, że będzie śpiewakiem, nie wierzył przez długi czas nikt oprócz jego ojca, który załatwił mu prywatne lekcje śpiewu. Nie przyjęto go, mimo świetnych predyspozycji wokalnych, do Wyższej Szkoły Muzycznej w Hanowerze. Uzasadnienie – fizyczna niemożność gry na fortepianie. Quasthoff studiował prawo (szybko rzucił), pracował w banku, w radiu i coraz częściej występował. W 1988 roku wygrał Konkurs ARD w Monachium i od tego momentu nic już nie mogło zatrzymać rozwoju jego kariery. A tak ten doświadczony przez los i spełniony człowiek śpiewa „Do muzyki” Franza Schuberta.

piątek, 14 listopada 2008

Gdy głos ma głos

Christa Ludwig, wspaniała niemiecka mezzosopranistka, i jej Głos. Stare i raczej dobre małżeństwo, choć mają za sobą kilka kryzysów. Ich wzajemną relację nadal cechuje wysoka temperatura emocjonalna. Niech nikogo nie zmyli ostry ton Głosu. Przez wiele lat pracował, rzadko się skarżąc. Kiedyś w końcu musi z siebie wyrzucić zadawnione pretensje.
Rozmowa została zamieszczona we wspomnieniach Christy Ludwig, zatytułowanych ... a tak chciałam być primadonną. Tutaj cytuję jej fragment (w przekładzie własnym):

Głos: (...) wszędzie opowiadasz, jak bardzo się cieszysz, że w przyszłości nie będziesz już śpiewać i zaczniesz nowe życie beze mnie! Czy nie służyłem ci wiernie przez ponad pięćdziesiąt lat? W sumie to okazujesz mi niewdzięczność! Bo sobie pomyślę, że jesteśmy starym małżeństwem i w twoich oczach nie jestem już wystarczająco dobry!
Christa: Ale przecież ja wcale nie to mam na myśli! Jestem ci nieskończenie wdzięczna, że jak dotąd wiernie mi towarzyszyłeś. Ale czy i ty nie masz ochoty przejść na emeryturę i nie musieć już śpiewać? Przecież w końcu i ty nie jesteś już najmłodszy!
Głos: No tak, trochę zmęczony to ja jestem, sama też to zauważasz, szczególnie kiedy każesz mi za dużo mówić. Właściwie jestem stworzony do mówienia, tak jak struny głosowe „normalnych” ludzi. Ale ponieważ już od zawsze miałem piękne brzmienie, już kiedy byłaś dzieckiem, to używałaś mnie zupełnie nienaturalnie do śpiewu artystycznego.
Christa: Tak, ale to było możliwe tylko dlatego, że zostałeś dobrze wyćwiczony. Wiesz, my śpiewacy mówimy o tym „technika”..., od młodości byłeś ostrożnie i troskliwie przyuczany do tego, żeby struny głosowe ci dobrze drgały.
Głos: Tak, tak, ale często mnie przeciążałaś, przede wszystkim gdy rano za wcześnie mnie używałaś! Przecież i ja śpię w nocy i lubię się budzić powoli, zacząć od drobnych ćwiczeń gimnastycznych, a nie musieć od razu wydawać z siebie głośne i wysokie dźwięki. (...) Często mnie przemęczałaś, szczególnie partiami sopranowymi, do których wcale nie byłem stworzony!
Christa: Ale pomyśl, jak pięknie było przezwyciężać nasze wspólne trudności, jak dobrze ze sobą współpracowaliśmy. Czy to nie były świetne czasy, kiedy tak po prostu wybuchaliśmy entuzjazmem, nie myśląc o jutrze. Huknąć dźwiękiem nad stuosobową orkiestrą w potężnej operze ... – czy to nie była rozkosz nie do opisania?
Głos: Tak, tak – ale bo to raz mnie w takich sytuacjach podszczypywałaś, bo z czystej „rozkoszy” zapominałaś mnie solidnie oprzeć na słupie powietrza?
Christa: Wybacz, ale przecież to zdarzało się rzadko.
Głos: Nie, nie, na wysokich dźwiękach nie tylko mnie szczypałaś, ale i naciągałaś moje struny ponad wszelką miarę, tak że potem bolały mnie mięśnie!
Christa: Ale zawsze potem dawałam ci wystarczająco dużo czasu, żeby odpocząć.
Głos: No tak, nie musiałem pracować, śpiewać, ale kazałaś mi mówić! A ja tak chętnie nie wydałbym z siebie ni dźwięku. Chciałem tylko, żeby zostawić mnie w spokoju, przynajmniej na dwa do trzech dni!
Christa: Teraz posłuchaj, naprawdę mówiłam niewiele. Zapytaj mojego męża, moją rodzinę, moich przyjaciół..., a przez telefon w ogóle nie rozmawiałam, bo kusiło mnie, by używać cię wtedy głośniej niż zwykle. I czy ku przerażeniu mojego męża nie spałam w nocy w okładem śmierdzącej pasty na szyi, żebyś był ukrwiony i miał ciepło?”

wtorek, 14 października 2008

Gdy słuchaczka była młodsza

Wczoraj w Łodzi wysłuchałam pierwszego w tym sezonie koncertu z cyklu „Gdy muzyka była młodsza”. Były to duety skrzypcowe czterech kompozytorów: Jana Baptysty Kleczyńskiego (1756-1828), Bazylego Bohdanowicza (1740-1817), Feliksa Janiewicza (1762-1848) i Joachima Kaczkowskiego (1786-1829). Grali Sirkka-Liisa Kaakinen i Zbigniew Pilch. Sirkka-Liisa to wieloletnia koncertmistrzyni „Collegium Vocale Gent”, członkini kilku innych znakomitych europejskich formacji, skrzypaczka emanująca świadomością kształtowania barwy dźwięku, frazy i formy. Odebrałam ją jako intensywnie obecną w sensie muzycznym (do muzyków jej pokroju zupełnie nie pasuje mi słowo odtwórca), jak i w sensie świadomości sytuacji koncertowej i kontaktu z słuchaczem. Zbigniew Pilch z kolei sprawia na mnie wrażenie, jakby urodził się ze skrzypcami w rękach. Przy całej wirtuozerii (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) jego gry jest w nim jakaś nieskażona przestrzeń, która emanuje na zewnątrz. A połączenie tych dwóch żywiołów dało trzecią jakość, jeszcze lepszą i żywotniejszą, bogatszą niż prosta suma „składników”.

Miałam wrażenie, że na jakimś niedefiniowalnym dla mnie poziomie wszyscy uczestniczymy w dzianiu się muzyki, wzmacniając ją siłą swojego skupienia. Zwykle czuję się współodpowiedzialna za koncert również w roli słuchacza, a jedyne co mogę dać wykonawcy to moja stuprocentowa uwaga. Nie jest to uwaga wysilona, raczej rodzaj swobodnego zniknięcia, rozpłynięcia się muzycznym dzianiu się. Tak było i wczoraj.

Bardzo dobrze się stało, że w programie koncertu były utwory nieznane. Daleka jestem od podejścia inżyniera Mamonia z „Rejsu”, któremu podobają się wyłącznie już raz zasłyszane melodie („przez reminiscencję”). Fakt, że nie znałam żadnego z wykonywanych utworów, odmłodził mnie w roli słuchaczki. Cofnął do stanu, w którym wszystko jest nowe, świeże i zaskakujące. Do stanu, w którym nie analizuje się wykonania pod kątem tego, czy tym razem jest lepsze, gorsze czy może inne. Do stanu, w którym w tle nie dźwięczy wryta w mózg, uznana dawno temu za wzorcową interpretacja. Chciałabym kiedyś choć przez chwilę posłuchać muzyki uszami człowieka, dla którego zorganizowany świat dźwięków był świętem, który z muzyką miał styczność bardzo rzadko i tylko na żywo. I choć raczej nie ma już powrotu do takiej niewinności, to czasem, tak jak wczoraj, pojawia się jej przeczucie, eteryczny przebłysk. I wtedy słuchaczka staje się na chwilę (o wieki) młodsza.

czwartek, 2 października 2008

Dwie radości

Ariodante, tytułowy bohater opery G.F. Handla, ma w pierwszym akcie powody do radości. Jego ukochana Ginewra, córka króla Szkocji, odwzajemnia jego uczucie. Jej ojciec chce go za zięcia i zarządza przygotowania do ślubu, w dodatku zamierza ogłosić go następcą tronu. W obliczu takiego rozwoju wypadków radość księcia wysypuje się sznurami beztroskich, błyskotliwych koloratur, pod wpływem których na usta ciśnie mi się hasło „Jak się cieszyć, to tylko z Handlem”:

Con l’ali di costanza
Alza il suo volo Amor,
Fa trionfar nel cor
Fede, e speranza.
Non devo più temere
Di sorte il rio tenor,
Ma col mio bel tesor
Sempre godere.

Na skrzydłach wierności
wzlatuje Kupidyn,
roznieca w sercu triumf
wiary i nadziei.
Nie muszę się więcej bać
okrutnych ciosów losu,
ale z mym pięknym skarbem
wiecznie się radować.
tłumaczenie: Izabela Zofia Żbikowska (ze strony Trubadura)

Ale nic z tego, przynajmniej na razie. To dopiero pierwszy akt opery i wiele jeszcze musi się wydarzyć, nim widzowie pójdą do szatni po płaszcze. A że to opera seria, wesoło nie będzie. Ginewra jest celem zabiegów Polinessa, który ostrzy sobie zęby nie tyle na córkę króla, co na jego tron. Odepchnięty przez księżniczkę, snuje intrygę, w którą wciąga nieświadomą niczego, zakochaną w nim Dalindę, służącą Ginewry. Prosi ją, by ta przebrała się w szaty swojej pani i czekała na niego wieczorem w jej komnatach. Następnie zasiewa w szczęśliwym narzeczonym ziarno wątpliwości, opowiadając, że Ginewra przyjmuje jego, Polinessa, względy. Ariodante zza krzaka obserwuje rzekomy dowód niewierności – Ginewra (czyli przebrana Dalinda) wpuszcza Polinessa na pokoje. Zrozpaczony Ariodante chce natychmiast rzucić się na swój miecz. Powstrzymuje go przed tym rodzony brat, książę wybiera śmierć przez utonięcie. W akcie trzecim przypadkiem znajduje się (oczywiście żywy) w miejscu, gdzie Polinesso chce zabić Dalindę rękami oprychów (ciąży mu jej wiedza). Ariodante ratuje ją z opresji a ta z wdzięczności wyznaje mu prawdę o intrydze. Powracają na zamek. I tam Ariodante cieszy się po raz drugi. Teraz jest to już radość mądrzejsza, przyprawiona niedawnym cierpieniem (Ale czy książę przypadkiem sam się o te atrakcje w drugim akcie nie prosił? Jak można do tego stopnia nie ufać narzeczonej?):

Dopo notte, atra e funesta,
Splende in ciel più vago il sole,
E di gioia empie la terra.
Mentre in orrida tempesta
Il mio legno è quasi assorto,
Giunge in porto,
E ‘lido afferra.

Po nocy, ciemnej i złowieszczej,
słońce rozjaśnia niebiosa jeszcze piękniej
i napełnia ziemię radością.
Choć w potwornej burzy
mój statek niemal zatonął,
[teraz] wkracza do portu
i dobija do brzegu.
tłumaczenie: Izabela Zofia Żbikowska (ze strony Trubadura)

Handel jest dla mnie mistrzem „muzycznego oprawiania” uczuć. Paletę ma ogromną i korzysta z niej z rozmachem. Kiedy takiej potencjalnie kolorowej emocjonalnie opery dotknie Marc Minkowski, to zakręcić się musi i w głowie i w sercu. W dodatku w imieniu księcia Ariodante usta otwiera tu Anne Sofie von Otter, która wydobywa z siebie nie tylko handlowskie koloratury, ale i z koloratur prawdę psychologiczną. To nagranie ma jeszcze przynajmniej jedną niezapomnianą kreację, ale o tym to już innym razem.

środa, 10 września 2008

Sztuka słuchania

„Słuchanie jest sztuką, którą niełatwo posiąść, ale zawiera w sobie piękno i wielkie zrozumienie. Słuchamy różnymi poziomami naszego jestestwa, jednak zawsze według z góry wyrobionego zdania lub z określonego punktu widzenia. Nie słuchamy tak po prostu – zawsze pojawia się zasłona z naszych własnych myśli, wniosków i uprzedzeń... Słuchaniu musi towarzyszyć wewnętrzny spokój, uwolnienie od ciężaru tego, co się do tej pory osiągnęło, i spokojna uwaga. W tym stanie, zarazem czujnym i pasywnym, można słyszeć to, co wykracza poza słowne stwierdzenia. Słowa wprowadzają zamieszanie – są jedynie zewnętrznymi oznakami procesu komunikowania się. Jednak by nawiązać kontakt poza zgiełkiem słów, słuchaniu musi towarzyszyć czujna bierność. Ci, którzy kochają, potrafią słuchać, lecz takiego słuchacza udaje się znaleźć niezwykle rzadko. Większość z nas goni za rezultatami, osiąga cele – zawsze coś przezwyciężamy, zdobywamy, zatem nie ma mowy o słuchaniu. Tylko słuchając, słyszy się pieśń słów.”
Jiddu Krishnamurti

Do usłyszenia!

wtorek, 2 września 2008

Pieśń Naszych Korzeni 2008, cz. II

W środę ok. 22.30 rozpoczął się koncert wrocławskiego zespołu „Ars Cantus” z muzyką Piotra z Grudziądza, do którego przyznają się Polacy, Niemcy i Czesi. Było to muzykowanie na dobrym europejskim poziomie, ale w letniej (przynajmniej w pierwszej części koncertu) temperaturze emocjonalnej. Zresztą po włoskim wrzeniu każda temperatura musiała wydać się niewystarczająca. Na szczęście pod koniec koncertu „słupek rtęci” poszedł mocno w górę, szczególnie po prezentacji zgrabnego przekładu przewrotnego tekstu motetu na cześć Andrzeja Rittera (każdy wers zaczyna się jak pochwała, druga część wersu tę pochwałę modyfikuje tak, że wychodzi z tego wątpliwy komplement). Wyraźna reakcja ze strony publiczności pociągnęła za sobą wzrost ekspresji wykonawców, szczególnie sopranistka Monika Wieczorkowska okazała się śpiewaczką porywającą.

W czwartek odbyła się parada gotyckich instrumentów klawiszowych (clavisimbalum, organy gotyckie, organetto), niezwykle udane zderzenie południowych temperamentów (hiszpański zespół Tasto Solo pod kierownictwem Guillermo Péreza) z chłodną piętnastowieczną niemiecką szkołą instrumentów klawiszowych (Konrad Paumann znany jako Meyster ob allen Meystern). To muzyka, która w moim odczuciu rozgrywa się poza emocjami, w przestrzeni absolutnego spokoju i harmonii. Dotknięcie tej przestrzeni miało działanie kojące. Po koncercie z bliska przyglądaliśmy się instrumentom, które w większości widzieliśmy (i słyszeliśmy) po raz pierwszy w życiu.

I tak zbyt szybko i bez ostrzeżenia nadszedł piątek i przyniósł ze sobą dwa wydarzenia. Pierwsze z nich miało miejsce na Rynku. Z programem „Ballet des Nations” wystąpił międzynarodowy zespół muzyków i tancerzy. W tym wieczorze zauroczyło mnie wszystko: skromna acz gustowna scenografia, w którą doskonale wpisała się ściana jarosławskiego ratusza, świetna orkiestra (połączone zespoły Collegium Marianum z Czech i Solamente Naturali ze Słowacji) i nie ustępujący jej świetnością ani o włos zespół tancerzy (Cracovia Danza, Kraków). Za taką orkiestrą barokową tęskni się po nocach: plastyczność, fantazja, sprawność, polot, wszystko czego trzeba, by stworzyć optymalne warunki dla barokowych tańców dworskich. „Projekt wskrzesza suity orkiestrowe a la francaise środkowoeuropejskich kompozytorów, którzy w swojej twórczości łączyli z innymi europejskimi stylami francuski styl Lully’ego.” (cytat z programu). Słychać było (i widać) elementy tańców różnych narodów Europy Środkowej.
W drugim z piątkowych koncertów, tym razem w kameralnym kościele św. Mikołaja, wystąpili muzycy z Iranu – śpiewak Bahram Sarang ze znanym nam już z ubiegłego roku zespołem Chakad. Zabrzmiały klasyczne pieśni perskie. „Przez trzynaście stuleci perska muzyka artystyczna nie była muzyką koncertową. (...) Wykonywana przez niewielką grupę solistów jest bardzo medytacyjna. Nawet same instrumenty posiadają delikatne brzmienie. Typową dla klasycznej muzyki perskiej przestrzenią jest domowe wnętrze lub ogród, w którym muzycy otoczeni są niewielką grupą przyjaciół.” (cytat z programu festiwalowego) Właśnie tak było: medytacyjnie, eterycznie i kameralnie. A po koncercie, kiedy poszłam pogratulować wykonawcom, zaskoczyli mnie podziękowaniami za skupienie.

Sobota upłynęła pod znakiem podsumowań – po południu odbyła się ostatnia sesja „Sacred Harp” z publiczną prezentacją kilku hymnów i fragmentu filmu a wieczorem koncert zamykający festiwal, w którym wystąpili: Festiwalowa Orkiestra Barokowa, Chór Festiwalowy (w którym uczestniczyłam) i soliści. Zabrzmiały dwa Concerti grossi Arcangelo Corellego i „Missa Dolorosa” Antonia Caldary. Dyrygował Jan Tomasz Adamus. I już zupełnie na koniec, w niedzielę rano u Dominikanów Missa Gregoriana ze świetnymi kantorami (Marcin Bornus-Szczyciński i Robert Pożarski) i znów refleksja, że muzyka mówi więcej, lepiej i głębiej niż wszystkie słowa razem wzięte.
Potem trzeba było się pożegnać, jak zwykle o wiele za wcześnie. Na szczęście tylko na rok!

środa, 27 sierpnia 2008

Pieśń Naszych Korzeni 2008 cz. I

Tegoroczny Festiwal „Pieśń Naszych Korzeni” w Jarosławiu, żywy, zaskakujący i udany, obok silnego jak zwykle nurtu tradycyjnego przyniósł również zjawiska niejednoznaczne i nieoczywiste, stanowiące melanż tradycji i indywidualnych działań twórczych. Już pierwszego wieczoru wystąpił z programem „Tradycyjna muzyka Krety. Orientalne inspiracje” Ross Daly, Irlandczyk urodzony w Anglii, który od dziecka podróżował z rodziną po całym świecie. Podróż definiuje go po dziś dzień, i to nie tylko podróż w przestrzeni, ale i zgłębianie najróżniejszych tradycji muzycznych u lokalnych mistrzów (swoją przygodę z muzyką tradycyjną zaczął bodaj od klasycznej muzyki indyjskiej). Muzyczną ojczyznę Ross odnalazł na Krecie, gdzie osiadł na kilka lat i uczył się gry na lirze kreteńskiej u mistrza tego instrumentu. Dzisiaj Grecy bardzo cenią go jako specjalistę od tradycyjnej muzyki Krety. A koncert? Jak dla mnie wrażenie ogromnej brzmieniowej obfitości, intensywne dzianie muzyczne, niewiarygodne wręcz frazowanie i zdolność budowania kulminacji (kiedy miałam wrażenie, że Ross Daly Quartet właśnie wzniósł się na wyżyny gęstego i intensywnego grania, intensywność i gęstość po chwili jeszcze wzrastały).

Drugi wieczór upłynął pod wrażeniem kolejnej postaci niesformatowanej – Amerykanina Tima Eriksena, który w sensie muzycznym i osobowościowym utkany jest z wielu wątków. Tim zaczynał w zespołach punkowych, studiował klasyczną muzykę indyjską, koncertował w Carnegie Hall i klubie Blue Note w Nowym Jorku. Jest pieśniarzem, kompozytorem, poetą, multiinstrumentalistą. Jak mało kto zna się na tradycyjnej muzyce Nowej Anglii i Appalachów. Na koncercie zabrzmiały „starodawne ballady o rodowodzie europejskim, hymny protestanckie, ekstatyczne pieśni śpiewane na zgromadzeniach religijnych pod gołym niebem, ballady o morderstwie, piosenki miłosne, pieśni z okresu wojny secesyjnej, piosenki marynarzy i wielorybników, melodie ludowe na banjo i skrzypce – a także utwory autorskie inspirowane przyrodą i historią Nowej Anglii.” (cytat z programu festiwalowego). Tim śpiewał z towarzyszeniem banjo, skrzypiec i gitary a także a cappella. Wspaniały głos, archaiczna technika śpiewu i ornamentyka a przede wszystkim ujmująca prostota i szczerość wykonania. Koncert trwał chyba ponad dwie godziny, siedziałam w pierwszym rzędzie i miałam wrażenie bliskiego spotkania z człowiekiem, który „rozmawia do słuchacza” za pomocą muzyki płynącej prosto z serca, pozbawionej jakiejkolwiek sztuczności. Tim zresztą był jedną z postaci, wokół których kręcił się cały festiwal, ponieważ prowadził warsztaty tradycyjnych protestanckich amerykańskich śpiewów czterogłosowych „Sacred Harp”, które pozwoliły uczestnikom wznieść się na wyżyny ekspresji, zanurzyć we wspólnocie i zrzucić ograniczające wyobrażenia o niedoskonałości własnego śpiewu (jedyna obowiązująca zasada to głośno i z serca).

I tak niepostrzeżenie nadszedł wtorek a wraz z nim koncert Kapeli Brodów z polskimi pieśniami maryjnymi (odbył się w cerkwi grecko-katolickiej). Większość wykonywanych pieśni pochodziła z XVII do XIX wieku (materiał muzyczny z Archiwum Muzycznego Folkloru Religijnego KUL, częściowo zebrany też w terenie). Kapela wystąpiła w składzie: Anna Broda, Witold Broda, Adam Strug, Maciej Kaziński. Wykonaniu towarzyszyło ludowe instrumentarium: lira korbowa, fidel, skrzypce, suka, basy, cymbały, bęben. Trudno byłoby napisać, co i dlaczego się podobało. Zgromadzeni wokół tych pieśni, zanurzyliśmy się w grupowym skupieniu. Było to dla mnie jedno z głębszych przeżyć podczas tego festiwalu, całościowe, nie poddające się ocenie estetycznej. Następnego dnia podczas seminarium z udziałem Kapeli Brodów zaśpiewaliśmy wszyscy.

We środę miało miejsce wydarzenie, dla którego samego warto byłoby jechać przez całą Polskę do Jarosławia. Po raz pierwszy w swojej kilkusetletniej tradycji poza rodzinną miejscowością wystąpiło Arcybractwo Najświętszego Krzyża z Sessa Aurunca we Włoszech. Wymagało to szeregu zabiegów organizacyjnych na poziomie władz kościelnych różnych szczebli. Zaprezentowali tradycyjne śpiewy liturgiczne na Wielki Tydzień. Słychać, że ta muzyka ewoluowała w ciągu stuleci, przyswajając coraz to nowe tradycje. Polifonia ludowa z XV wieku nakłada się tu z operowym śpiewem neapolitańskim (zresztą w świetnym wykonaniu najstarszego z braci). Był to śpiew bezkompromisowy, zawłaszczający, porywający gestem i oddaniem wykonawców. Nagrodzony długą owacją na stojąco, ukoronowany wyraźnym wzruszeniem braci i wyściskaniem każdego z nich po kolei przez dyrektora festiwalu. Doświadczenie, które żyje w człowieku jeszcze długo i sprawia, że chciałoby się pojechać tam i zobaczyć / usłyszeć wszystko w kontekście Wielkiego Tygodnia.
cdn.

wtorek, 12 sierpnia 2008

Z festiwalowym nurtem czyli Pieśń Naszych Korzeni

Nie ma to jak dobry festiwal muzyczny (najlepiej połączony z warsztatami). Człowiek dotrze na miejsce, przywitają go, zakwaterują i cisną z wdziękiem w nurt festiwalowego życia. I tak płynie sobie szczęśliwiec przez ponad tydzień. Wygramolić się z nurtu będzie musiał już o własnych siłach, ale o tym później.
Oto jak wygląda dzień bywalca festiwalu: Wstaje umiarkowanie wcześnie, oczęta jeszcze zaspane, umysł zasnuty (noc festiwalowa niesie z sobą wyzwania), ale na twarzy uśmiech zadowolenia. Przed nim dzień złożony z ulubionych zajęć. Najpierw śniadanie, najlepiej spożywane ostentacyjnie wolno z innymi bywalcami na tarasie restauracji. Niespieszna wymiana zdań, uśmiechanie się do słońca, smakowanie chwil. Trzeba nie lada czujności, żeby w porę wypowiedzieć ostatnie zdanie, wytrzeć usta serwetką i wyjść na spotkanie warsztatom. Na warsztatach uczestnik śpiewa pod kierunkiem wspaniałych prowadzących. Wspaniały Prowadzący to ktoś, kto kocha to, co śpiewa i co śpiewać mają uczestnicy. Przy takim Prowadzącym wszystko dzieje się samo. W okolicznościach pozafestiwalowych przed południem głos bywa zawodny, organizm leniwy, repertuar trudny. Tutaj za to na każdym kroku prześladuje człowieka dyspozycja wokalna, entuzjazm wykonawczy i permanentne zdziwienie, że coś może być takie proste. Z warsztatów (zawsze za krótkich) uczestnik biegnie jak na skrzydłach (przekąszając coś w locie) na spotkanie z Wykonawcą, którego występem było mu dane cieszyć się poprzedniego wieczoru. Wykonawca, wciąż jeszcze niesiony brzmiącym długo w noc aplauzem, pozwala zajrzeć uczestnikowi do swojej muzycznej kuchni, czasem uchyli nawet drzwiczki jakiejś szafki lub pokaże, co trzyma w lodówce. Z dużą dozą dobrej woli odpowiada na dociekliwe pytania. Odpowiada w języku czasem obcym uczestnikom, ale za to tłumaczonym na nasze przez wszechstronnych Organizatorów. Jakby jeszcze nie dość tego, na koniec spotkania Wykonawca zagra coś lub zaśpiewa ku obłędnej radości zgromadzonej i trochę już głodnej (nie tylko sztuki) publiczności. I tak oto docieramy do obiadu. Towarzyszy mu przeżuwanie wrażeń zebranych od rana. To musi trwać. Po obiedzie oprócz błogiego rozleniwienia (strawić trzeba nie tylko pożywienie, ale i przeżute dopiero co wrażenia) pojawia się niejasna chęć spożycia czegoś ze zwiększoną zawartością cukru i kofeiny. Nieco ociężałym krokiem uczestnik dociera do kawiarni i zalega w jej ogródku, życzliwie obserwując życie toczące się na deptaku. Spojrzenie na zegarek przypomina, że czas stawić czoło kolejnym przyjemnościom. Warsztatów odsłona druga. Czasem trzeba chwilę poczekać na kolejną eksplozję entuzjazmu (aż kofeina i cukier zaczną działać). Inny wspaniały prowadzący, inny repertuar, przeplatanie się głosów i wytrwałe szlifowanie formy na finałowy występ. Czas na kolację. Napięcie rośnie, coraz bliżej do wieczornego koncertu. Przed koncertem obowiązkowy rzut oka na rodzynki wyłowione z rynku fonograficznego, które można nabyć drogą kupna. Aż trudno się oprzeć, zresztą i po co. Teraz można już zasiąść w kościele w oczekiwaniu na koncert, wtopić się w skupioną jak nigdzie indziej publiczność i zapatrzyć w światło świec. Zapowiedź koncertu w wykonaniu Organizatorów pieści uszy brakiem nagłośnienia i klimatem. Uczestnik osuwa się w muzykę, która dzieje się na tyle intensywnie, że każe zapomnieć o istnieniu czegokolwiek poza nią. Wykonawcy i słuchacze są tu razem: Ich skupienie, zatopienie się w muzyce wzajemnie się warunkują i intensyfikują. Tak jest, kiedy brzmi muzyka szczera, szczerze wykonywana i szczerze odbierana. Bez słów, za to z otwartą duszą. Nagle wykonawca kłania się w sposób, który nie pozostawia wątpliwości, że to już koniec. Uczestnik gładko wchodzi w dobrze znaną mu rolę upominającego się o bis słuchacza. Upominać nie trzeba się długo, wykonawcy zwykle okazują hojność. Po koncercie spacer i wymiana rozgorączkowanych wrażeń. A później biesiada w noc pod gołym niebem, kolejny dowód na to, że ludzkość w każdej sytuacji może cieszyć się muzyką bez nagłośnienia i urządzeń odtwarzających. Muzyką żywą, nie z konserwy.
Po kilku tak spędzonych dniach trudno powrócić do rzeczywistości. Bezskutecznie szuka się podobnych przeżyć. Idzie człowiek krótko po powrocie z festiwalu na koncert, a tam rozproszona publiczność, sztuczne światło, wwiercająca się w mózg metalicznym brzękiem nagłośnienia moderacja. Muzykowanie nawet nie zbliża się do znanego z festiwalu stopnia skupienia. To boli. Ale i tak warto dać się ponieść festiwalowemu nurtowi zdarzeń. Nawet jeśli przy wdrapywaniu się z powrotem na brzeg można sobie uszkodzić kolana.

sobota, 2 sierpnia 2008

Czas zaklęty w kompakcie

Kiedy słuchałam wczoraj przejmującego nagrania „Orfeusza i Eurydyki” Christopha Willibalda Glucka, naszła mnie refleksja, że nauczyliśmy się konserwować chwile. Muzyka jest w sensie wykonawczym z natury swej ulotna i zrośnięta z upływem czasu. W trakcie świetnego koncertu czasem lekko ukłuje mnie świadomość, że zaraz koniec. W trakcie kiepskiego ta świadomość bywa kojąca. Widok zapisu nutowego (a konkretnie taktów) zawsze mi się kojarzył z upływem czasu. Ale te takty raz po raz ożywają (nawet jeśli od ich spisania minęło kilkaset lat) i „wydarzają się” na nowo za sprawą kolejnych wykonawców. A jak jest z nagraniem? Ożywa dla słuchacza na życzenie, na zawołanie. Nie muszę odczuwać żalu pod koniec trzeciego aktu „Orfeusza i Eurydyki”, za chwilę mogę przywołać całość od początku. Nagranie tego przedstawienia z czerwca 2004 roku to muzyczny byt zakonserwowany, godziny zaklęte w zapis cyfrowy. Nawet gdyby dziś zebrać identyczną obsadę, nie uzyskamy identycznego efektu. Słuchając tego nagrania, otrzymuję zatem bilet wstępu do przeszłości. To właściwie cud na wyciągnięcie ręki, podróż w czasie na żądanie.
Przypomniało mi się ćwiczenie, które Roger-Pol Droit proponuje w książce „101 zabaw filozoficznych. Doświadczanie codzienności”. Może ktoś będzie miał ochotę spróbować "unieruchomić ulotność”:
„Klawisz muśnięty przez Scotta Joplina w 1902 roku, ruch rzęs Louise Brooks z 1934 roku, but upadający na bruk Champs-Élysées w roku 1940, utrudniony wjazd pociągu na dworzec w Kalkucie jeszcze wczoraj... Żyjemy otoczeni miliardami pojmanych ulotnych chwil, gestów uchwyconych przez fotografię albo film, muzyki ukrytej w skrzynkach. Spróbuj się zastanowić nad tym, oglądając fotografie lub słuchając płyty. A kiedy sam rejestrujesz jakiś okruch teraźniejszości, powiedz sobie, że właśnie odzierasz czas z małego błysku życia. Pomyśl o tej dziwacznej klepsydrze, która powoduje, że pył godzin umyka w wieczność. Z chwili na chwilę to, co miało zniknąć na zawsze, staje się na zawsze dostępne, powtarzalne w nieskończoność. Chwile przemijające i ulotne ciągle się przesuwają do wieczności. Pomyśl, jaki będzie koniec. Konkluzja nie ma znaczenia.”

wtorek, 29 lipca 2008

"Zimą" w upał

Środek lata, upał, czas najwyższy na odrobinę ochłody. Nic tak nie chłodzi jak „Zima” z „Czerech pór roku” A. Vivaldiego w transkrypcji na chór, w dodatku w wersji filmowej. Zanim ją jednak zaserwuję, kilka słów o wykonawcach. W komentarzu do poprzedniego posta PAK napisał o odnajdywaniu „przyjaciół przez dźwięk, słowo, czy obraz”. Zaprzyjaźniłam się na dobre z Laurence Equilbey i jej paryskim chórem „Accentus” właśnie w ten sposób: przez dźwięk z płyt „Transcriptions 1 i 2”, złożonych z opracowań utworów instrumentalnych na chór, i przez obraz – film pod tym samym tytułem. Laurence Equilbey wyszła spod skrzydeł samego guru europejskiej chóralistyki, dziś już dziewięćdziesięcioletniego Erica Ericsona, u którego studiowała w Sztokholmie. Stworzony przez nią w 1991 roku „Accentus”, który za chwilę nas zmrozi „Zimą”, niedawno gościł w Warszawie.
Film „Transcriptions” (dwie części, po ok. 45 minut każda) w reżyserii Andy’ego Sommera robi na mnie wrażenie wydobytego z krainy snów i marzeń, kręconego zza mgły, chwilami tylko powracającego do rzeczywistości (krótkie sceny przygotowań do koncertu). Jest scena, są kulisy, jest nowoczesna architektura oswojona za pomocą światła. Posłuchajmy "Zimy", popatrzmy na zimę i cieszmy się nią:
Antonio Vivaldi „L’hiver”, opracowanie Franck Krawczyk
L'hiver 1
L'hiver 2
L'hiver 3

PS. A jeśli ktoś się rozsmakował w chóralistyce na filmowo, polecam również transkrypcje utworów Samuela Barbera i Maurice'a Ravela.

środa, 23 lipca 2008

Przyjaciel Mozarta

Eric-Emmanuel Schmitt, pisarz, urodzony w 1960 roku w Lyonie. Przyjaciel kompozytora, Wolfganga Amadeusza Mozarta, urodzonego w 1756 roku w Salzburgu. W połowie lat 70.  XX wieku kompozytor uratował (przyszłemu) pisarzowi życie. Pisarz miał wtedy około piętnastu lat i był bliski samobójstwa. Prześladowała go świadomość nieuchronnej śmierci. W pełnych życia twarzach kolegów widział trupie czaszki, zewsząd atakowały go objawy rozkładu. Pewnego dnia nauczyciel muzyki zaprowadził swoich najlepszych uczniów na próbę "Wesela Figara" do Opery Lyońskiej, wśród nich był pisarz. Pierwsze wrażenia: Mrok, kurz, ciężka atmosfera, nieporadność pulchnej i nieforemnej solistki, która miała wykonać zadanie aktorskie. Chwilę później: Doznanie mistyczne wywołane arią Hrabiny (gdy nieforemna solistka zaśpiewała i wypiękniała), dotknięcie czystego piękna, które zdjęło z pisarza pragnienie śmierci: "Chciałem żyć. Skoro w świecie coś tak drogocennego, pełnego i intensywnego, to życie nabierało dla mnie znaczenia".
Tak zaczęła się przyjaźń na całe życie, o której opowiada "Moje życie z Mozartem", lapidarna autobiografia pisarza, złożona z listów do W.A. Mozarta, utrzymanych w tonie intymnej rozmowy. W kluczowych momentach życia pisarzowi towarzyszy muzyka, która wyraża wszystkie oblicza emocjonalności i pomaga mu zgłębiać zmienne koleje ludzkiego losu (do książki dołączona jest płyta z utworami Mozarta, „muzyką kluczowych momentów”).
Przyjaciele „spotykają się” w przeddzień Wigilii. Pisarz miota się w amoku zakupów, z którego wyrywa go śpiew dobiegający z katedry. Brzmi "Ave verum corpus" w wykonaniu chóru starszych ludzi o twarzach pooranych słońcem i życiem. Wytrącony z samozadowolenia uświadamia sobie, że uspokaja własne sumienie prezentami dla bliskich, dla których w ciągu roku nie miał uważności ani czasu. W śpiewie słyszy „miłość ludzi do ludzi, ich zatroskanie z powodu naszej wrażliwej śmiertelnej kondycji", przeczucie królestwa poza religiami, w którym ludzie są braćmi w kruchości.
Towarzysząc bliskim i przyjaciołom umierającym na AIDS, bezsilny i niepewny, zwraca się do Mozarta o pomoc. Odpowiedzią jest Adagio z Koncertu klarnetowego A-dur, które słyszy pewnego dnia w taksówce, wracając z odwiedzin w szpitalu: "Smutną muzyką pocieszyłeś mnie w smutku. (...) Przebaczyłem sobie, że nie mogę rywalizować z naturą, kiedy ta nas niszczy, że za całą broń mam jedynie współczucie. Tego wieczoru przebaczyłem sobie, że jestem człowiekiem."
Eric-Emmanuel Schmitt patrzy na Mozarta duszą, przez pryzmat własnej emocjonalności i wrażliwości. Jest mu przyjacielem, kiedy po rozmowie z paleontologiem, który badał czaszkę kompozytora i opowiedział mu o katastrofalnym stanie jego uzębienia, z przejęciem rozmyśla: "Jak mogłeś pisać tak lekką, zwiewną, płynną i swobodną muzykę, mając ciało, które skowyczało, zęby, które tak Cię bolały? Czytając kilkakrotnie Twoją biografię, stwierdziłem, że wyczerpany podróżami i nadmierną aktywnością, miesiącami, a nawet latami walczyłeś z infekcjami, z bólami żołądka, jelit i nerek. Ale nie mówiłeś nic o zębach... Znów przychodzi mi do głowy myśl, która wypowiedziałeś w młodości: "Nie ma dnia, bym nie myślał o śmierci". Gdy pamiętać, jak wyniszczone było Twe ciało, wówczas radość ta nabiera właściwej wagi. Nie wynika ona bynajmniej z ignorancji, lecz z poznania, co to ból, z reakcji na cierpienie. To radość, która kwitnie na gnoju. Radość świadoma, zdecydowana. Ćwiczenie z radości."
Wspominając okres prawie dziesięcioletniego jednostronnego zerwania przyjaźni, kiedy jako student elitarnej École Normale Supérieure cierpiał na przerost intelektu i ślepe zaufanie do rozumu, pisarz dotyka istoty spłycania twórczości Mozarta: "Twe cnoty można obrócić przeciw Tobie i pełnego wdzięku Mozarta zredukować do małego Mozarta, uwodzenie zamienić w demagogię, prostotę w upraszczanie, w świetle widzieć wyłącznie błyskotkę, zaś w lekkości - powierzchowność. Wyrażasz się tak gwałtownie, że szkolny umysł może Cię nie usłyszeć, pozostać głuchy na Twą głębię, duchowy ciężar, Twą wyostrzoną wrażliwość na śmierć."
Wszystkim spotkaniom Mozarta i Schmitta w tle towarzyszy myśl, wyrażona w jednym z listów: „Muzyka odpowiada „tak” na pytanie, które nie zawsze zadajemy. (...) Muzyka koi nasz fundamentalny niepokój: co robimy na tej ziemi z naszym kruchym ciałem i ograniczoną myślą? Cała oddana celebracji istnienia muzyka odsuwa od nas poczucie nicości i przywraca życiu.”
PS. A tutaj swoje wrażenia z lektury opisuje PAK.

sobota, 19 lipca 2008

Zachwyt nad Bizetem


Na początek o jaskółce, która wiosnę czyni - pierwszej płycie Marca Minkowskiego i Les Musiciens du Louvre, wydanej przez francuską wytwórnię Naïve pod koniec marca tego roku (przez ostatnie kilkanaście lat Maestro nagrywał dla Deutsche Grammophon). Cztery wyjątki z "Carmen" i trzy różne suity z "Arlezjanki" Bizeta. To płyta, książka, przenośne muzeum i fabryczka południowego klimatu w jednym. Łatwo mylnie uznać, że mamy do czynienia z miniaturową, starannie wydaną książką (ma 120 stron!), bo krążek jest sprytnie ukryty za okładką.
Nawet gdyby zabrać ją ze sobą na wakacje a na miejscu miałoby się okazać, że nie mamy dostępu do odtwarzacza CD, nie będziemy się z nią nudzić. Możemy poczytać sobie po francusku, angielsku i niemiecku opowiadanie "Arlezjanka" A. Daudeta (wprawdzie o nieszczęśliwej miłości, ale za to rzecz dzieje się w Prowansji). Możemy też zapoznać się ze zgrabnymi zeznaniami M. Minkowskiego o trzech wersjach "Arlezjanki" z punktu widzenia wykonawcy, który zdecydował się nagrać wszystkie trzy. Lekturę uzupełnimy przystępną analizą muzykologiczną "Carmen" i "Arlezjanki" L. Wrighta i opowieścią o muzycznej Prowansji G. Condé. A gdyby wcale nie chciało nam się czytać, możemy wprawić się w południowy nastrój za pomocą ok. 20 kolorowych reprodukcji obrazów o tematyce prowansalskiej (m.in. Vincenta van Gogha i Paula Gauguina). Kiedy już się naczytamy i napatrzymy do syta a w pobliżu znajdzie się odtwarzacz, możemy po prostu włączyć płytę. Zabrzmi południowoeuropejski ogród ze wszystkimi odcieniami, które może wydobyć ze świata tamtejsze słońce. Carmen tańczy. Lekko. Jest jakby bardziej eteryczna niż jej się zdarza w ogrodach innych właścicieli. Mniej nachalna. Chce się na nią patrzeć. Dalej Arlezjanka. Potrójna, z całą paletą orkiestracji i odcieni emocjonalnych. Najbardziej bezradna a przez to rozczulająca w środkowej suicie. To Bizet, któremu Minkowski przyjrzał się uważnie i czule. "Cztery suity, cztery orkiestry, cztery palety, cztery narracje, dwie słoneczne tragedie, jeden kompozytor, którego bezkompromisowa prostota skrywa wiersz w każdym takcie." M. Minkowski.
Maestro powiedział w jednym z wywiadów: "płyta jest dla mnie nie tylko czymś do słuchania, ale również do oglądania i dotykania. To jest ślad – nie tylko mojej pracy, ale i mojej duszy." Mnie ten ślad przypadł do serca za całokształt. I czekam na kolejne płyty z krainy synestezji, skąpane w oparach duszy.