środa, 27 sierpnia 2008

Pieśń Naszych Korzeni 2008 cz. I

Tegoroczny Festiwal „Pieśń Naszych Korzeni” w Jarosławiu, żywy, zaskakujący i udany, obok silnego jak zwykle nurtu tradycyjnego przyniósł również zjawiska niejednoznaczne i nieoczywiste, stanowiące melanż tradycji i indywidualnych działań twórczych. Już pierwszego wieczoru wystąpił z programem „Tradycyjna muzyka Krety. Orientalne inspiracje” Ross Daly, Irlandczyk urodzony w Anglii, który od dziecka podróżował z rodziną po całym świecie. Podróż definiuje go po dziś dzień, i to nie tylko podróż w przestrzeni, ale i zgłębianie najróżniejszych tradycji muzycznych u lokalnych mistrzów (swoją przygodę z muzyką tradycyjną zaczął bodaj od klasycznej muzyki indyjskiej). Muzyczną ojczyznę Ross odnalazł na Krecie, gdzie osiadł na kilka lat i uczył się gry na lirze kreteńskiej u mistrza tego instrumentu. Dzisiaj Grecy bardzo cenią go jako specjalistę od tradycyjnej muzyki Krety. A koncert? Jak dla mnie wrażenie ogromnej brzmieniowej obfitości, intensywne dzianie muzyczne, niewiarygodne wręcz frazowanie i zdolność budowania kulminacji (kiedy miałam wrażenie, że Ross Daly Quartet właśnie wzniósł się na wyżyny gęstego i intensywnego grania, intensywność i gęstość po chwili jeszcze wzrastały).

Drugi wieczór upłynął pod wrażeniem kolejnej postaci niesformatowanej – Amerykanina Tima Eriksena, który w sensie muzycznym i osobowościowym utkany jest z wielu wątków. Tim zaczynał w zespołach punkowych, studiował klasyczną muzykę indyjską, koncertował w Carnegie Hall i klubie Blue Note w Nowym Jorku. Jest pieśniarzem, kompozytorem, poetą, multiinstrumentalistą. Jak mało kto zna się na tradycyjnej muzyce Nowej Anglii i Appalachów. Na koncercie zabrzmiały „starodawne ballady o rodowodzie europejskim, hymny protestanckie, ekstatyczne pieśni śpiewane na zgromadzeniach religijnych pod gołym niebem, ballady o morderstwie, piosenki miłosne, pieśni z okresu wojny secesyjnej, piosenki marynarzy i wielorybników, melodie ludowe na banjo i skrzypce – a także utwory autorskie inspirowane przyrodą i historią Nowej Anglii.” (cytat z programu festiwalowego). Tim śpiewał z towarzyszeniem banjo, skrzypiec i gitary a także a cappella. Wspaniały głos, archaiczna technika śpiewu i ornamentyka a przede wszystkim ujmująca prostota i szczerość wykonania. Koncert trwał chyba ponad dwie godziny, siedziałam w pierwszym rzędzie i miałam wrażenie bliskiego spotkania z człowiekiem, który „rozmawia do słuchacza” za pomocą muzyki płynącej prosto z serca, pozbawionej jakiejkolwiek sztuczności. Tim zresztą był jedną z postaci, wokół których kręcił się cały festiwal, ponieważ prowadził warsztaty tradycyjnych protestanckich amerykańskich śpiewów czterogłosowych „Sacred Harp”, które pozwoliły uczestnikom wznieść się na wyżyny ekspresji, zanurzyć we wspólnocie i zrzucić ograniczające wyobrażenia o niedoskonałości własnego śpiewu (jedyna obowiązująca zasada to głośno i z serca).

I tak niepostrzeżenie nadszedł wtorek a wraz z nim koncert Kapeli Brodów z polskimi pieśniami maryjnymi (odbył się w cerkwi grecko-katolickiej). Większość wykonywanych pieśni pochodziła z XVII do XIX wieku (materiał muzyczny z Archiwum Muzycznego Folkloru Religijnego KUL, częściowo zebrany też w terenie). Kapela wystąpiła w składzie: Anna Broda, Witold Broda, Adam Strug, Maciej Kaziński. Wykonaniu towarzyszyło ludowe instrumentarium: lira korbowa, fidel, skrzypce, suka, basy, cymbały, bęben. Trudno byłoby napisać, co i dlaczego się podobało. Zgromadzeni wokół tych pieśni, zanurzyliśmy się w grupowym skupieniu. Było to dla mnie jedno z głębszych przeżyć podczas tego festiwalu, całościowe, nie poddające się ocenie estetycznej. Następnego dnia podczas seminarium z udziałem Kapeli Brodów zaśpiewaliśmy wszyscy.

We środę miało miejsce wydarzenie, dla którego samego warto byłoby jechać przez całą Polskę do Jarosławia. Po raz pierwszy w swojej kilkusetletniej tradycji poza rodzinną miejscowością wystąpiło Arcybractwo Najświętszego Krzyża z Sessa Aurunca we Włoszech. Wymagało to szeregu zabiegów organizacyjnych na poziomie władz kościelnych różnych szczebli. Zaprezentowali tradycyjne śpiewy liturgiczne na Wielki Tydzień. Słychać, że ta muzyka ewoluowała w ciągu stuleci, przyswajając coraz to nowe tradycje. Polifonia ludowa z XV wieku nakłada się tu z operowym śpiewem neapolitańskim (zresztą w świetnym wykonaniu najstarszego z braci). Był to śpiew bezkompromisowy, zawłaszczający, porywający gestem i oddaniem wykonawców. Nagrodzony długą owacją na stojąco, ukoronowany wyraźnym wzruszeniem braci i wyściskaniem każdego z nich po kolei przez dyrektora festiwalu. Doświadczenie, które żyje w człowieku jeszcze długo i sprawia, że chciałoby się pojechać tam i zobaczyć / usłyszeć wszystko w kontekście Wielkiego Tygodnia.
cdn.

wtorek, 12 sierpnia 2008

Z festiwalowym nurtem czyli Pieśń Naszych Korzeni

Nie ma to jak dobry festiwal muzyczny (najlepiej połączony z warsztatami). Człowiek dotrze na miejsce, przywitają go, zakwaterują i cisną z wdziękiem w nurt festiwalowego życia. I tak płynie sobie szczęśliwiec przez ponad tydzień. Wygramolić się z nurtu będzie musiał już o własnych siłach, ale o tym później.
Oto jak wygląda dzień bywalca festiwalu: Wstaje umiarkowanie wcześnie, oczęta jeszcze zaspane, umysł zasnuty (noc festiwalowa niesie z sobą wyzwania), ale na twarzy uśmiech zadowolenia. Przed nim dzień złożony z ulubionych zajęć. Najpierw śniadanie, najlepiej spożywane ostentacyjnie wolno z innymi bywalcami na tarasie restauracji. Niespieszna wymiana zdań, uśmiechanie się do słońca, smakowanie chwil. Trzeba nie lada czujności, żeby w porę wypowiedzieć ostatnie zdanie, wytrzeć usta serwetką i wyjść na spotkanie warsztatom. Na warsztatach uczestnik śpiewa pod kierunkiem wspaniałych prowadzących. Wspaniały Prowadzący to ktoś, kto kocha to, co śpiewa i co śpiewać mają uczestnicy. Przy takim Prowadzącym wszystko dzieje się samo. W okolicznościach pozafestiwalowych przed południem głos bywa zawodny, organizm leniwy, repertuar trudny. Tutaj za to na każdym kroku prześladuje człowieka dyspozycja wokalna, entuzjazm wykonawczy i permanentne zdziwienie, że coś może być takie proste. Z warsztatów (zawsze za krótkich) uczestnik biegnie jak na skrzydłach (przekąszając coś w locie) na spotkanie z Wykonawcą, którego występem było mu dane cieszyć się poprzedniego wieczoru. Wykonawca, wciąż jeszcze niesiony brzmiącym długo w noc aplauzem, pozwala zajrzeć uczestnikowi do swojej muzycznej kuchni, czasem uchyli nawet drzwiczki jakiejś szafki lub pokaże, co trzyma w lodówce. Z dużą dozą dobrej woli odpowiada na dociekliwe pytania. Odpowiada w języku czasem obcym uczestnikom, ale za to tłumaczonym na nasze przez wszechstronnych Organizatorów. Jakby jeszcze nie dość tego, na koniec spotkania Wykonawca zagra coś lub zaśpiewa ku obłędnej radości zgromadzonej i trochę już głodnej (nie tylko sztuki) publiczności. I tak oto docieramy do obiadu. Towarzyszy mu przeżuwanie wrażeń zebranych od rana. To musi trwać. Po obiedzie oprócz błogiego rozleniwienia (strawić trzeba nie tylko pożywienie, ale i przeżute dopiero co wrażenia) pojawia się niejasna chęć spożycia czegoś ze zwiększoną zawartością cukru i kofeiny. Nieco ociężałym krokiem uczestnik dociera do kawiarni i zalega w jej ogródku, życzliwie obserwując życie toczące się na deptaku. Spojrzenie na zegarek przypomina, że czas stawić czoło kolejnym przyjemnościom. Warsztatów odsłona druga. Czasem trzeba chwilę poczekać na kolejną eksplozję entuzjazmu (aż kofeina i cukier zaczną działać). Inny wspaniały prowadzący, inny repertuar, przeplatanie się głosów i wytrwałe szlifowanie formy na finałowy występ. Czas na kolację. Napięcie rośnie, coraz bliżej do wieczornego koncertu. Przed koncertem obowiązkowy rzut oka na rodzynki wyłowione z rynku fonograficznego, które można nabyć drogą kupna. Aż trudno się oprzeć, zresztą i po co. Teraz można już zasiąść w kościele w oczekiwaniu na koncert, wtopić się w skupioną jak nigdzie indziej publiczność i zapatrzyć w światło świec. Zapowiedź koncertu w wykonaniu Organizatorów pieści uszy brakiem nagłośnienia i klimatem. Uczestnik osuwa się w muzykę, która dzieje się na tyle intensywnie, że każe zapomnieć o istnieniu czegokolwiek poza nią. Wykonawcy i słuchacze są tu razem: Ich skupienie, zatopienie się w muzyce wzajemnie się warunkują i intensyfikują. Tak jest, kiedy brzmi muzyka szczera, szczerze wykonywana i szczerze odbierana. Bez słów, za to z otwartą duszą. Nagle wykonawca kłania się w sposób, który nie pozostawia wątpliwości, że to już koniec. Uczestnik gładko wchodzi w dobrze znaną mu rolę upominającego się o bis słuchacza. Upominać nie trzeba się długo, wykonawcy zwykle okazują hojność. Po koncercie spacer i wymiana rozgorączkowanych wrażeń. A później biesiada w noc pod gołym niebem, kolejny dowód na to, że ludzkość w każdej sytuacji może cieszyć się muzyką bez nagłośnienia i urządzeń odtwarzających. Muzyką żywą, nie z konserwy.
Po kilku tak spędzonych dniach trudno powrócić do rzeczywistości. Bezskutecznie szuka się podobnych przeżyć. Idzie człowiek krótko po powrocie z festiwalu na koncert, a tam rozproszona publiczność, sztuczne światło, wwiercająca się w mózg metalicznym brzękiem nagłośnienia moderacja. Muzykowanie nawet nie zbliża się do znanego z festiwalu stopnia skupienia. To boli. Ale i tak warto dać się ponieść festiwalowemu nurtowi zdarzeń. Nawet jeśli przy wdrapywaniu się z powrotem na brzeg można sobie uszkodzić kolana.

sobota, 2 sierpnia 2008

Czas zaklęty w kompakcie

Kiedy słuchałam wczoraj przejmującego nagrania „Orfeusza i Eurydyki” Christopha Willibalda Glucka, naszła mnie refleksja, że nauczyliśmy się konserwować chwile. Muzyka jest w sensie wykonawczym z natury swej ulotna i zrośnięta z upływem czasu. W trakcie świetnego koncertu czasem lekko ukłuje mnie świadomość, że zaraz koniec. W trakcie kiepskiego ta świadomość bywa kojąca. Widok zapisu nutowego (a konkretnie taktów) zawsze mi się kojarzył z upływem czasu. Ale te takty raz po raz ożywają (nawet jeśli od ich spisania minęło kilkaset lat) i „wydarzają się” na nowo za sprawą kolejnych wykonawców. A jak jest z nagraniem? Ożywa dla słuchacza na życzenie, na zawołanie. Nie muszę odczuwać żalu pod koniec trzeciego aktu „Orfeusza i Eurydyki”, za chwilę mogę przywołać całość od początku. Nagranie tego przedstawienia z czerwca 2004 roku to muzyczny byt zakonserwowany, godziny zaklęte w zapis cyfrowy. Nawet gdyby dziś zebrać identyczną obsadę, nie uzyskamy identycznego efektu. Słuchając tego nagrania, otrzymuję zatem bilet wstępu do przeszłości. To właściwie cud na wyciągnięcie ręki, podróż w czasie na żądanie.
Przypomniało mi się ćwiczenie, które Roger-Pol Droit proponuje w książce „101 zabaw filozoficznych. Doświadczanie codzienności”. Może ktoś będzie miał ochotę spróbować "unieruchomić ulotność”:
„Klawisz muśnięty przez Scotta Joplina w 1902 roku, ruch rzęs Louise Brooks z 1934 roku, but upadający na bruk Champs-Élysées w roku 1940, utrudniony wjazd pociągu na dworzec w Kalkucie jeszcze wczoraj... Żyjemy otoczeni miliardami pojmanych ulotnych chwil, gestów uchwyconych przez fotografię albo film, muzyki ukrytej w skrzynkach. Spróbuj się zastanowić nad tym, oglądając fotografie lub słuchając płyty. A kiedy sam rejestrujesz jakiś okruch teraźniejszości, powiedz sobie, że właśnie odzierasz czas z małego błysku życia. Pomyśl o tej dziwacznej klepsydrze, która powoduje, że pył godzin umyka w wieczność. Z chwili na chwilę to, co miało zniknąć na zawsze, staje się na zawsze dostępne, powtarzalne w nieskończoność. Chwile przemijające i ulotne ciągle się przesuwają do wieczności. Pomyśl, jaki będzie koniec. Konkluzja nie ma znaczenia.”