sobota, 2 sierpnia 2008

Czas zaklęty w kompakcie

Kiedy słuchałam wczoraj przejmującego nagrania „Orfeusza i Eurydyki” Christopha Willibalda Glucka, naszła mnie refleksja, że nauczyliśmy się konserwować chwile. Muzyka jest w sensie wykonawczym z natury swej ulotna i zrośnięta z upływem czasu. W trakcie świetnego koncertu czasem lekko ukłuje mnie świadomość, że zaraz koniec. W trakcie kiepskiego ta świadomość bywa kojąca. Widok zapisu nutowego (a konkretnie taktów) zawsze mi się kojarzył z upływem czasu. Ale te takty raz po raz ożywają (nawet jeśli od ich spisania minęło kilkaset lat) i „wydarzają się” na nowo za sprawą kolejnych wykonawców. A jak jest z nagraniem? Ożywa dla słuchacza na życzenie, na zawołanie. Nie muszę odczuwać żalu pod koniec trzeciego aktu „Orfeusza i Eurydyki”, za chwilę mogę przywołać całość od początku. Nagranie tego przedstawienia z czerwca 2004 roku to muzyczny byt zakonserwowany, godziny zaklęte w zapis cyfrowy. Nawet gdyby dziś zebrać identyczną obsadę, nie uzyskamy identycznego efektu. Słuchając tego nagrania, otrzymuję zatem bilet wstępu do przeszłości. To właściwie cud na wyciągnięcie ręki, podróż w czasie na żądanie.
Przypomniało mi się ćwiczenie, które Roger-Pol Droit proponuje w książce „101 zabaw filozoficznych. Doświadczanie codzienności”. Może ktoś będzie miał ochotę spróbować "unieruchomić ulotność”:
„Klawisz muśnięty przez Scotta Joplina w 1902 roku, ruch rzęs Louise Brooks z 1934 roku, but upadający na bruk Champs-Élysées w roku 1940, utrudniony wjazd pociągu na dworzec w Kalkucie jeszcze wczoraj... Żyjemy otoczeni miliardami pojmanych ulotnych chwil, gestów uchwyconych przez fotografię albo film, muzyki ukrytej w skrzynkach. Spróbuj się zastanowić nad tym, oglądając fotografie lub słuchając płyty. A kiedy sam rejestrujesz jakiś okruch teraźniejszości, powiedz sobie, że właśnie odzierasz czas z małego błysku życia. Pomyśl o tej dziwacznej klepsydrze, która powoduje, że pył godzin umyka w wieczność. Z chwili na chwilę to, co miało zniknąć na zawsze, staje się na zawsze dostępne, powtarzalne w nieskończoność. Chwile przemijające i ulotne ciągle się przesuwają do wieczności. Pomyśl, jaki będzie koniec. Konkluzja nie ma znaczenia.”

6 komentarzy:

PAK pisze...

W tym przypadku jest to pozytywne. Ale też w tym pragnieniu by zachować, 'zarchiwizować' rzeczywistość jest jakiś obłęd. Tuż przed urlopem szukałem informacji o 'digitalizacji dziedzictwa kulturowego'. I znalazłem np. informacje o programie 'opera' (nie, nie przeglądarce, której czasem używam) -- chodzi o dokumentowanie w postaci cyfrowej WSZYSTKICH spektakli w jakimś teatrze. Bo przecież są niepowtarzalne. Owszem, są, ale gdzieś trzeba postawić granicę... Bo czy życie nie jest piękniejsze, gdy dostrzega się jego ulotność, unikalność każdej chwili, niepowtarzalność?

(Tak sobie teoretyzuję, rzeczywiście poruszony 'Operą', ale dodaję, że sam mam jakieś 1000 'albumów' (średnio po 2 CD każdy), który namiętnie fotografuje niemal wszystko co się da by zachować dla pamięci.)

Beata pisze...

W moim przypadku utrwalanie chwil w postaci cyfrowej mocno kuleje ;-) Kiedy wyjeżdzam, zwykle zabieram aparat fotograficzny, by na miejscu ... zupełnie zapomnieć o robieniu zdjęć (przytrafiło mi się to już kilka razy). Rzeczywistość na tyle mnie wciąga, że o aparacie przypominam sobie w pociągu do domu.

Jeśli chodzi o dokumentowanie przedstawień operowych, mogłoby to mieć wartość dla teatrologów i ułatwić im pracę. Przecież to chyba będzie tylko archiwizacja a nie wydawanie wszystkiego na DVD?

PAK pisze...

Archiwizacja. Choć kto wie, czy nie z takim cichym podstekstem, że a może u nas się objawi wielki talent, co kiedyś sprzedamy (na Blue-Rayu, czy co wtedy będzie popularne).

Co do aparatu -- trzeba mieć włączony w ręku. Wtedy nie ma problemu ;)

Anonimowy pisze...

Rzeczywiście, jest w tym jakaś niepojęta magia. Dzięki nagraniom możemy wielokrotnie obcować ze sztuką odtwórczą muzyków, których inaczej być może nigdy nie napotkalibyśmy na swojej drodze. Możemy także przywoływać w pamięci wspomnienia nadzwyczajnych koncertów, czy powiązanych z muzyką wydarzeń z życia osobistego. Możemy wreszcie pogrążyć się w nowych marzeniach, doznaniach estetycznych i intelektualnych.

Jednak utrwalenie tych ulotnych momentów, w których nasz umysł dotyka doskonałego piękna i doznaje duchowego oczyszczenia nie jest niestety możliwe, nawet przy użyciu nowoczesnych technologii. To, co rejestrują płyty, to jedynie dźwiękowe impulsy, które mimo swej powtarzalności wywołują w nas za każdym razem inne reakcje.
Jak zamrozić stan duszy, stan najwyższego uniesienia w kontakcie z dziełem sztuki, z muzyką, i odtwarzać go na życzenie?

Oto jest pytanie...

Beata pisze...

Witaj Mike :-),
rzeczywiście stanu duszy nie da się utrwalić czy odtworzyć, jedyne co nam pozostaje to mgliste wspomnienie. Choć ja za Marcinem Szczycińskim lubię powtarzać (znany Ci cytat ze wstępu do płyty z Bazylikiem), że po głębokim zaśpiewaniu (ale i wysłuchaniu) pieśni, nie jest się już tym samym człowiekiem. A zatem takie doświadczenie zatrzymania czasu, zatopienia się w muzyce trwale nas zmienia i to wewnętrzna transformacja jest sensem tego doświadczenia.

Anonimowy pisze...

Witaj Beatko :)

Gratuluję bloga na wysokim literackim poziomie. Przyjemnie poczytać tak wysmakowane teksty, dające nadzieję, że język polski jeszcze nie utonął w skrótowcach i wulgaryzmach, a zdanie może mieć swój podmiot, orzeczenie z całym bogactwem przymiotników i przysłówków.

To prawdziwa oaza w zalewie internetowego żargonu.

Będę tutaj zaglądał :)