wtorek, 12 sierpnia 2008

Z festiwalowym nurtem czyli Pieśń Naszych Korzeni

Nie ma to jak dobry festiwal muzyczny (najlepiej połączony z warsztatami). Człowiek dotrze na miejsce, przywitają go, zakwaterują i cisną z wdziękiem w nurt festiwalowego życia. I tak płynie sobie szczęśliwiec przez ponad tydzień. Wygramolić się z nurtu będzie musiał już o własnych siłach, ale o tym później.
Oto jak wygląda dzień bywalca festiwalu: Wstaje umiarkowanie wcześnie, oczęta jeszcze zaspane, umysł zasnuty (noc festiwalowa niesie z sobą wyzwania), ale na twarzy uśmiech zadowolenia. Przed nim dzień złożony z ulubionych zajęć. Najpierw śniadanie, najlepiej spożywane ostentacyjnie wolno z innymi bywalcami na tarasie restauracji. Niespieszna wymiana zdań, uśmiechanie się do słońca, smakowanie chwil. Trzeba nie lada czujności, żeby w porę wypowiedzieć ostatnie zdanie, wytrzeć usta serwetką i wyjść na spotkanie warsztatom. Na warsztatach uczestnik śpiewa pod kierunkiem wspaniałych prowadzących. Wspaniały Prowadzący to ktoś, kto kocha to, co śpiewa i co śpiewać mają uczestnicy. Przy takim Prowadzącym wszystko dzieje się samo. W okolicznościach pozafestiwalowych przed południem głos bywa zawodny, organizm leniwy, repertuar trudny. Tutaj za to na każdym kroku prześladuje człowieka dyspozycja wokalna, entuzjazm wykonawczy i permanentne zdziwienie, że coś może być takie proste. Z warsztatów (zawsze za krótkich) uczestnik biegnie jak na skrzydłach (przekąszając coś w locie) na spotkanie z Wykonawcą, którego występem było mu dane cieszyć się poprzedniego wieczoru. Wykonawca, wciąż jeszcze niesiony brzmiącym długo w noc aplauzem, pozwala zajrzeć uczestnikowi do swojej muzycznej kuchni, czasem uchyli nawet drzwiczki jakiejś szafki lub pokaże, co trzyma w lodówce. Z dużą dozą dobrej woli odpowiada na dociekliwe pytania. Odpowiada w języku czasem obcym uczestnikom, ale za to tłumaczonym na nasze przez wszechstronnych Organizatorów. Jakby jeszcze nie dość tego, na koniec spotkania Wykonawca zagra coś lub zaśpiewa ku obłędnej radości zgromadzonej i trochę już głodnej (nie tylko sztuki) publiczności. I tak oto docieramy do obiadu. Towarzyszy mu przeżuwanie wrażeń zebranych od rana. To musi trwać. Po obiedzie oprócz błogiego rozleniwienia (strawić trzeba nie tylko pożywienie, ale i przeżute dopiero co wrażenia) pojawia się niejasna chęć spożycia czegoś ze zwiększoną zawartością cukru i kofeiny. Nieco ociężałym krokiem uczestnik dociera do kawiarni i zalega w jej ogródku, życzliwie obserwując życie toczące się na deptaku. Spojrzenie na zegarek przypomina, że czas stawić czoło kolejnym przyjemnościom. Warsztatów odsłona druga. Czasem trzeba chwilę poczekać na kolejną eksplozję entuzjazmu (aż kofeina i cukier zaczną działać). Inny wspaniały prowadzący, inny repertuar, przeplatanie się głosów i wytrwałe szlifowanie formy na finałowy występ. Czas na kolację. Napięcie rośnie, coraz bliżej do wieczornego koncertu. Przed koncertem obowiązkowy rzut oka na rodzynki wyłowione z rynku fonograficznego, które można nabyć drogą kupna. Aż trudno się oprzeć, zresztą i po co. Teraz można już zasiąść w kościele w oczekiwaniu na koncert, wtopić się w skupioną jak nigdzie indziej publiczność i zapatrzyć w światło świec. Zapowiedź koncertu w wykonaniu Organizatorów pieści uszy brakiem nagłośnienia i klimatem. Uczestnik osuwa się w muzykę, która dzieje się na tyle intensywnie, że każe zapomnieć o istnieniu czegokolwiek poza nią. Wykonawcy i słuchacze są tu razem: Ich skupienie, zatopienie się w muzyce wzajemnie się warunkują i intensyfikują. Tak jest, kiedy brzmi muzyka szczera, szczerze wykonywana i szczerze odbierana. Bez słów, za to z otwartą duszą. Nagle wykonawca kłania się w sposób, który nie pozostawia wątpliwości, że to już koniec. Uczestnik gładko wchodzi w dobrze znaną mu rolę upominającego się o bis słuchacza. Upominać nie trzeba się długo, wykonawcy zwykle okazują hojność. Po koncercie spacer i wymiana rozgorączkowanych wrażeń. A później biesiada w noc pod gołym niebem, kolejny dowód na to, że ludzkość w każdej sytuacji może cieszyć się muzyką bez nagłośnienia i urządzeń odtwarzających. Muzyką żywą, nie z konserwy.
Po kilku tak spędzonych dniach trudno powrócić do rzeczywistości. Bezskutecznie szuka się podobnych przeżyć. Idzie człowiek krótko po powrocie z festiwalu na koncert, a tam rozproszona publiczność, sztuczne światło, wwiercająca się w mózg metalicznym brzękiem nagłośnienia moderacja. Muzykowanie nawet nie zbliża się do znanego z festiwalu stopnia skupienia. To boli. Ale i tak warto dać się ponieść festiwalowemu nurtowi zdarzeń. Nawet jeśli przy wdrapywaniu się z powrotem na brzeg można sobie uszkodzić kolana.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Po takim wpisie człowiek ma ochotę wstać od komputera i natychmiast udać się na jakiś konkretny festiwal ;-)

PAK pisze...

Nigdy nie byłem na takiej imprezie. Zresztą, jako słuchacz, a nie potencjalny wykonawca, i tak nie przeżywałbym wielkiej części tego wszystkiego...

Kiedyś chciałem się wybrać do Paradyża, ale jakoś inne życiowe potrzeby przesłoniły ten cel...

By nie kończyć kolejnym wielokropkiem -- dziwią mnie nieco te trudności z powrotem do zwykłego życia. Ja już w połowie 'wracam' w drodze powrotnej, owszem -- oddalony od szarej codzienności, ale też już odległy od przeżyć koncertowych (i innych).

Beata pisze...

Quake'u: Z pewnością jest gdzieś taki festiwal, który na Ciebie czeka i będzie pasował jak ulał :-)

PAK-u: Tu nawet nie chodzi o trudności z powrotem do zwykłego życia, bo zwykłe życie to ja bardzo cenię ;-), tylko z nieukojoną (do kolejnej edycji) tęsknotą za atmosferą i skupieniem jarosławskich koncertów.