wtorek, 14 października 2008

Gdy słuchaczka była młodsza

Wczoraj w Łodzi wysłuchałam pierwszego w tym sezonie koncertu z cyklu „Gdy muzyka była młodsza”. Były to duety skrzypcowe czterech kompozytorów: Jana Baptysty Kleczyńskiego (1756-1828), Bazylego Bohdanowicza (1740-1817), Feliksa Janiewicza (1762-1848) i Joachima Kaczkowskiego (1786-1829). Grali Sirkka-Liisa Kaakinen i Zbigniew Pilch. Sirkka-Liisa to wieloletnia koncertmistrzyni „Collegium Vocale Gent”, członkini kilku innych znakomitych europejskich formacji, skrzypaczka emanująca świadomością kształtowania barwy dźwięku, frazy i formy. Odebrałam ją jako intensywnie obecną w sensie muzycznym (do muzyków jej pokroju zupełnie nie pasuje mi słowo odtwórca), jak i w sensie świadomości sytuacji koncertowej i kontaktu z słuchaczem. Zbigniew Pilch z kolei sprawia na mnie wrażenie, jakby urodził się ze skrzypcami w rękach. Przy całej wirtuozerii (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) jego gry jest w nim jakaś nieskażona przestrzeń, która emanuje na zewnątrz. A połączenie tych dwóch żywiołów dało trzecią jakość, jeszcze lepszą i żywotniejszą, bogatszą niż prosta suma „składników”.

Miałam wrażenie, że na jakimś niedefiniowalnym dla mnie poziomie wszyscy uczestniczymy w dzianiu się muzyki, wzmacniając ją siłą swojego skupienia. Zwykle czuję się współodpowiedzialna za koncert również w roli słuchacza, a jedyne co mogę dać wykonawcy to moja stuprocentowa uwaga. Nie jest to uwaga wysilona, raczej rodzaj swobodnego zniknięcia, rozpłynięcia się muzycznym dzianiu się. Tak było i wczoraj.

Bardzo dobrze się stało, że w programie koncertu były utwory nieznane. Daleka jestem od podejścia inżyniera Mamonia z „Rejsu”, któremu podobają się wyłącznie już raz zasłyszane melodie („przez reminiscencję”). Fakt, że nie znałam żadnego z wykonywanych utworów, odmłodził mnie w roli słuchaczki. Cofnął do stanu, w którym wszystko jest nowe, świeże i zaskakujące. Do stanu, w którym nie analizuje się wykonania pod kątem tego, czy tym razem jest lepsze, gorsze czy może inne. Do stanu, w którym w tle nie dźwięczy wryta w mózg, uznana dawno temu za wzorcową interpretacja. Chciałabym kiedyś choć przez chwilę posłuchać muzyki uszami człowieka, dla którego zorganizowany świat dźwięków był świętem, który z muzyką miał styczność bardzo rzadko i tylko na żywo. I choć raczej nie ma już powrotu do takiej niewinności, to czasem, tak jak wczoraj, pojawia się jej przeczucie, eteryczny przebłysk. I wtedy słuchaczka staje się na chwilę (o wieki) młodsza.

5 komentarzy:

PAK pisze...

Gratuluję koncertu!

Co do skupienia -- wydaje mi się, że to bardzo dobrze słychać -- przecież słuchacze, którym brakuje koncentracji wiercą się, tarmoszą coś w rękach, kaszlą, mlaskają, szepczą do sąsiadów, itp. (Oczywiście najlepiej to słychać przy 4'33 Cage'a ;) )

Jeśli chodzi o słuchanie muzyki nie znanej -- w jakiejś mierze to prawda, odbiera się ją inaczej i lepiej. Tyle, że muzyka też często potrzebuje znajomości własnego kontekstu. Więc to nie jest tak jednoznaczne -- gdy zaczynałem słuchać o wiele mniej rozumiałem, teraz to doświadczenie dla mnie spowszedniało -- i tak źle i tak niedobrze...

Beata pisze...

Wiedza dobra rzecz, bez dwóch zdań. Ale gdy się prawdziwie zasłucham, to zapominam, że cokolwiek wiem. I głównie takie chwile i koncerty przechowuję potem we wdzięcznej pamięci. Wanda Wiłkomirska opowiadała o swojej pracy jurorki konkursów skrzypcowych, że najbardziej lubi momenty wypadnięcia z roli jurora, kiedy tak się zasłucha, że zapomina o analizowaniu poszczególnych elementów występu, podlegających ocenie.

Anonimowy pisze...

Przy całym szacunku dla Wandy Wiłkomirskiej, to wyznanie chyba jednak nie najlepiej świadczy o jej podejściu do pracy jurora ;)
W końcu bierze niezłą kasę za to, aby słuchać analitycznie. Na to liczą przede wszystkim uczestnicy konkursu, wierzący w jak najbardziej wyważoną i sprawiedliwą ocenę.

Prawo do "zasłuchiwania się" przysługuje postronnym obserwatorom, zgromadzonej publiczności, lecz jurorzy mają podczas konkursu konkretną (być może niezbyt wdzięczną, ale sami się na nią zgodzili) pracę do wykonania.

PAK pisze...

Myślę, że zasłuchanie to coś trochę innego. Zasłuchanie nie jest formą braku wiedzy, a raczej formą wykorzystania jedynie wiedzy podświadomej.

PS.
A propos konkursów, przypomina mi się anegdota o Nadii Boulanger, która często zasiadała w jury. I gdy występ zaczynał ją nudzić, zabierała się za ćwiczenia z kontrapunktu. Wszyscy to wiedzieli i nawet nie musiała komentować tych wykonań ;)

Anonimowy pisze...

Nie mogę się zgodzić :)

Kiedy poddajemy się oddziaływaniu osobowości wykonawcy, kiedy dajemy się ponieść czarowi jego interpretacji, zdecydowanie osłabiamy nasz zmysł krytyczny (nigdzie nie kwestionowałem kompetencji Wandy Wiłkomirskiej do oceniania produkcji skrzypcowych). Drobne uchybienia i błędy umykają naszej uwadze i jeśli później, jako jurorzy, musimy w miarę obiektywnie, bezstronnie ocenić występ ulegamy subiektywnym, bardzo ogólnikowym i często tymczasowym odczuciom. Słuchając na drugi dzień tego samego wykonania z nagrania, bez aury bezpośredniego kontaktu z wykonawcą i tej całej atmosfery towarzyszącej wykonaniom "na żywo", moglibyśmy niekiedy pożałować zbyt optymistycznej noty ;)

Swoisty horror przeżył Artur Rubinstein, który potrafił na koncertach zaczarować publikę i niedostatki techniczne nadrabiał ekspresją i magią swojej osobowości. W "Pamiętnikach" wspomina, ile nerwów i stresu kosztowała go konfrontacja z bezlitosnym "uchem" mikrofonu, kiedy po wojnie coraz częściej odwiedzał studia nagrań. Wielki gwiazdor estrady musiał się zabrać do ćwiczenia gam i wprawek pianistycznych ;)

Juror konkursowy musi ocenić wiele aspektów wykonania, nie tylko ogólny wyraz i siłę oddziaływania na słuchacza. W związku z tym jego percepcja powinna być, moim zdaniem, przez cały czas skoncentrowana na analizie.

Tak w ogóle, Beatka doskonale wie ;), [b]jestem zdeklarowanym przeciwnikiem konkursów muzycznych[/b] :)