środa, 23 lipca 2008

Przyjaciel Mozarta

Eric-Emmanuel Schmitt, pisarz, urodzony w 1960 roku w Lyonie. Przyjaciel kompozytora, Wolfganga Amadeusza Mozarta, urodzonego w 1756 roku w Salzburgu. W połowie lat 70.  XX wieku kompozytor uratował (przyszłemu) pisarzowi życie. Pisarz miał wtedy około piętnastu lat i był bliski samobójstwa. Prześladowała go świadomość nieuchronnej śmierci. W pełnych życia twarzach kolegów widział trupie czaszki, zewsząd atakowały go objawy rozkładu. Pewnego dnia nauczyciel muzyki zaprowadził swoich najlepszych uczniów na próbę "Wesela Figara" do Opery Lyońskiej, wśród nich był pisarz. Pierwsze wrażenia: Mrok, kurz, ciężka atmosfera, nieporadność pulchnej i nieforemnej solistki, która miała wykonać zadanie aktorskie. Chwilę później: Doznanie mistyczne wywołane arią Hrabiny (gdy nieforemna solistka zaśpiewała i wypiękniała), dotknięcie czystego piękna, które zdjęło z pisarza pragnienie śmierci: "Chciałem żyć. Skoro w świecie coś tak drogocennego, pełnego i intensywnego, to życie nabierało dla mnie znaczenia".
Tak zaczęła się przyjaźń na całe życie, o której opowiada "Moje życie z Mozartem", lapidarna autobiografia pisarza, złożona z listów do W.A. Mozarta, utrzymanych w tonie intymnej rozmowy. W kluczowych momentach życia pisarzowi towarzyszy muzyka, która wyraża wszystkie oblicza emocjonalności i pomaga mu zgłębiać zmienne koleje ludzkiego losu (do książki dołączona jest płyta z utworami Mozarta, „muzyką kluczowych momentów”).
Przyjaciele „spotykają się” w przeddzień Wigilii. Pisarz miota się w amoku zakupów, z którego wyrywa go śpiew dobiegający z katedry. Brzmi "Ave verum corpus" w wykonaniu chóru starszych ludzi o twarzach pooranych słońcem i życiem. Wytrącony z samozadowolenia uświadamia sobie, że uspokaja własne sumienie prezentami dla bliskich, dla których w ciągu roku nie miał uważności ani czasu. W śpiewie słyszy „miłość ludzi do ludzi, ich zatroskanie z powodu naszej wrażliwej śmiertelnej kondycji", przeczucie królestwa poza religiami, w którym ludzie są braćmi w kruchości.
Towarzysząc bliskim i przyjaciołom umierającym na AIDS, bezsilny i niepewny, zwraca się do Mozarta o pomoc. Odpowiedzią jest Adagio z Koncertu klarnetowego A-dur, które słyszy pewnego dnia w taksówce, wracając z odwiedzin w szpitalu: "Smutną muzyką pocieszyłeś mnie w smutku. (...) Przebaczyłem sobie, że nie mogę rywalizować z naturą, kiedy ta nas niszczy, że za całą broń mam jedynie współczucie. Tego wieczoru przebaczyłem sobie, że jestem człowiekiem."
Eric-Emmanuel Schmitt patrzy na Mozarta duszą, przez pryzmat własnej emocjonalności i wrażliwości. Jest mu przyjacielem, kiedy po rozmowie z paleontologiem, który badał czaszkę kompozytora i opowiedział mu o katastrofalnym stanie jego uzębienia, z przejęciem rozmyśla: "Jak mogłeś pisać tak lekką, zwiewną, płynną i swobodną muzykę, mając ciało, które skowyczało, zęby, które tak Cię bolały? Czytając kilkakrotnie Twoją biografię, stwierdziłem, że wyczerpany podróżami i nadmierną aktywnością, miesiącami, a nawet latami walczyłeś z infekcjami, z bólami żołądka, jelit i nerek. Ale nie mówiłeś nic o zębach... Znów przychodzi mi do głowy myśl, która wypowiedziałeś w młodości: "Nie ma dnia, bym nie myślał o śmierci". Gdy pamiętać, jak wyniszczone było Twe ciało, wówczas radość ta nabiera właściwej wagi. Nie wynika ona bynajmniej z ignorancji, lecz z poznania, co to ból, z reakcji na cierpienie. To radość, która kwitnie na gnoju. Radość świadoma, zdecydowana. Ćwiczenie z radości."
Wspominając okres prawie dziesięcioletniego jednostronnego zerwania przyjaźni, kiedy jako student elitarnej École Normale Supérieure cierpiał na przerost intelektu i ślepe zaufanie do rozumu, pisarz dotyka istoty spłycania twórczości Mozarta: "Twe cnoty można obrócić przeciw Tobie i pełnego wdzięku Mozarta zredukować do małego Mozarta, uwodzenie zamienić w demagogię, prostotę w upraszczanie, w świetle widzieć wyłącznie błyskotkę, zaś w lekkości - powierzchowność. Wyrażasz się tak gwałtownie, że szkolny umysł może Cię nie usłyszeć, pozostać głuchy na Twą głębię, duchowy ciężar, Twą wyostrzoną wrażliwość na śmierć."
Wszystkim spotkaniom Mozarta i Schmitta w tle towarzyszy myśl, wyrażona w jednym z listów: „Muzyka odpowiada „tak” na pytanie, które nie zawsze zadajemy. (...) Muzyka koi nasz fundamentalny niepokój: co robimy na tej ziemi z naszym kruchym ciałem i ograniczoną myślą? Cała oddana celebracji istnienia muzyka odsuwa od nas poczucie nicości i przywraca życiu.”
PS. A tutaj swoje wrażenia z lektury opisuje PAK.

13 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Piękny wpis, recenzja, po której wiele osób zainteresuje się książką. Poruszyło mnie zdanie: "co robimy na tej ziemi z naszym kruchym ciałem i ograniczoną myślą?"
Poszukam ksiązki, wysłucham muzyki, postaram się zainteresować także moje nastoletnie dziecko. Beato, bardzo ładny blog, bardzo ciekawie napisane posty.

Beata pisze...

Witaj Alllo, dziękuję za odwiedziny i dobre słowo :-). W książce Schmitta co strona to zdanie zasługujące na miano sentencji. Kupiłam ją tydzień temu, najpierw pochłonęłam w całości a teraz smakuję po kawałku. Ciekawa jestem, jakie będziesz miała wrażenia z lektury.

Anonimowy pisze...

Muzyka jako instrument przywracania do życia? Pewnie coś w tym jest :-)

Anonimowy pisze...

Mnie do życia przywracały kiedyś podróże. Z reguły samotne. Życie zweryfikowało to zamiłowanie... Moze dlatego próbuje z muzyką? Gdy zapoznam się z książką, napiszę.

Anonimowy pisze...

allla, ale wcześniej też możesz coś napisać ;-)

Anonimowy pisze...

Quake, oczywiście! Będę wpadała do Beaty, coś tam umieszczę u siebie, wypiję wino z fomą, wirtualnie popodrózuję z Dorą, zjem maliny u Hoko i pomyślę, że nie dorastam do tematu gdy wpadnę na Twój blog! Pozdrawiam!

Beata pisze...

Ojej, Allla, aż mi się w głowie zakręciło od Twoich wirtualnych podróży. Widać nomadyczne zamiłowania wcale nie śpią, tylko znalazły sobie inne ujście :-)

Anonimowy pisze...

Tak, współcześni nomadowie przemierzają głównie blogosferę ;-)

Anonimowy pisze...

Tak, Quake, masz rację. A jakie to smutne!!!!!

PAK pisze...

Myślę, że jak w blogosferze, tak w kulturze odnajdujemy ludzi sobie bliskich. "Wirtualnych" przyjaciół przez dźwięk, słowo, czy obraz.

Dla Schmitta kimś takim jest Mozart -- faktycznie, na ile go znam (a znam jego twórczość słabo, przyznaję bez bicia), jest on bardzo 'Mozartowski' w charakterze. (I całe szczęście, że nie muszę definiować mozartowskiego charakteru ;) )

Rozumiem, że mam to traktować jako rekomendację?? :)

Beata pisze...

PAK-u, możesz czuć się zachęcony do lektury (i podzielenia się wrażeniami) :-) Mnie szczególnie w tej książce ujęło b. osobiste, intymne wręcz podejście do Mozarta, obywające się bez wygodnych i wytartych etykietek.

Anonimowy pisze...

Właśnie sobie zamówiłem tę książkę :-)

Beata pisze...

Quake: Cieszę się :-) Skrobnij kilka słów, jak przeczytasz, ciekawa jestem wrażeń.